Swój pierwszy maraton maruda przebiegł w październiku 2009, na swoich śmieciach - czyli w Poznaniu. Oj długo się do tego zbierał... Pamiętam, że wysłał swoją relację z debiutanckiego startu do czasopisma "Bieganie". Udało się... relację opublikowano.
Debiut w X Maratonie Poznańskim już za mną!
Plan nawet zrealizowany, wynik zgodny z przyjętymi, choć nie przesadnie
ambitnymi założeniami, a i krzywdy sobie też nie zrobiłem.
Gdyby mnie ktoś zapytał jeszcze kilka tygodni temu, dlaczego
zdecydowałem się na start maratonie – niewątpliwie miałbym z tym
problem. Ani na początku przygody z bieganiem, ani długo długo później,
decydując się na start w pierwszym oficjalnym biegu – nigdy nie
przyświecał mi cel wystartowania i ukończenia tego królewskiego przecież
dystansu. Ale jak tu można, chcąc uważać się za „profesjonalnego”
biegacza, nie podjąć takiego wyzwania?
Zaczęło się od postanowień noworocznych, kiedy to na miesiąc październik
postanowiłem zaplanować sobie swój pierwszy start w maratonie.
Oczywiście w moim mieście Poznaniu. W styczniu zazwyczaj do października
jest jeszcze daleko, a i tak wiele rzeczy może wydarzyć się po drodze.
Nigdy też nie przywiązywałem specjalnej wagi do tych postanowień,
czynionych zazwyczaj pod wpływem chwili a następnie odkładanych na
kolejny rok.
Impulsem do podjęcia ostatecznej decyzji, o rozpoczęciu przygotowań a
następnie wystartowaniu w tym biegu, stał się artykuł w gazetce
firmowej. Otóż podbudowany dobrym startem w marcowym półmaratonie, w
sobie tylko wiadomym celu, postanowiłem podzielić się ze wszystkimi
współpracownikami – moimi planami. W artykule zatytułowanym było nie
było „Maratończyk z Lubonia”, zapowiedziałem swój debiutancki start w X
Poznań Maraton. I jak się tu teraz wycofać? Albo jeszcze gorzej – jak
tu teraz w ogóle nie podjąć rękawicy, i nie stanąć na starcie?
Chcąc nie chcąc, przystąpiłem więc do realizacji planu przygotowań .
Po pierwsze - zapisałem się do profesjonalnego klubu biegacza, którym
nie wątpliwie jest KB Maniac, licząc na pomoc i wskazówki od bardziej
doświadczonych ode mnie biegaczy.
Po drugie – zapisałem się na obóz treningowy organizowany przez Fundację
Maratonu Warszawskiego, gdzie miałem jedyną w swoim rodzaju okazję
odbyć treningi pod okiem profesjonalnych trenerów tj. Małgorzaty
Sobańskiej oraz jej trenera Piotra Mańkowskiego. Nie muszę nawet pisać,
że pobyt na obozie okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę.
Wróciłem z niego, podbudowany oraz w pełni przekonany, co do zasadności
własnego startu w maratonie. Trenując z biegaczami, którzy tak jak i ja,
planowali dopiero swój debiutancki start w maratonie, jak i z takimi,
którzy start debiutancki mieli już dawno za sobą, mogłem niewątpliwie
czerpać wiedzę, której w żaden inny sposób bym nie uzyskał. Zawsze to
lepiej w końcu uczyć się na cudzych błędach.
Po trzecie – udało mi się namówić na debiutancki start kolegę. Co dwie głowy to nie jedna, no i w dwójkę łatwiej się motywować.
I tak punktualnie w niedzielny poranek, stawiłem się na ulicy Baraniaka,
w oczekiwaniu na sygnał startowy X Poznańskiego Maratonu.
Sprawy logistyczne już na kilka dni wcześniej zaplanowane, numer
startowy odebrany jeszcze w piątek, w plecaku do ostatniej chwili
czekały z trzy wersje ubioru startowego, także gotowy byłem na wszelkie
możliwe warianty zmieniającej się pogody – i nawet humor w tym dniu mnie
nie opuszczał. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka klubowa na linii startu,
kilka uścisków dłoni ze znajomymi z całej Polski, i ruszyliśmy.
Pierwsze 20 km co wie przecież każdy maratończyk, należy do tych
łatwiejszych. Ustawiłem się więc kilka metrów przed peacemakerami na
moje zaplanowane 3:45:00, by nie biec w ścisku, a dalej to już mogłem
się tylko skupić na obserwowaniu wydarzeń na trasie, oczywiście
pamiętając o równym – zaplanowanym przed startem – tempie. Tak więc
spokojna konwersacja z ze znajomymi i nieznajomi biegnącymi zbliżonym do
mojego tempem, odpowiadanie na doping kibiców – szczególnie zapadła mi
tutaj w pamięć hałaśliwa grupa kleryków na przystanku tramwajowym w
pobliżu seminarium – sprawiły, że czas mi się nie dłużył. Zwiedzanie
miasta z perspektywy środka ulicy też ma swój niepowtarzalny urok, a do
tego nowa trasa maratonu, zahaczała prawie o moje codzienne ścieżki
biegowe. Dobrze że nie skręciłem w pewnym momencie, w kierunku mojego
mieszkanka – tak z przyzwyczajenia.
W pierwszej fazie biegu, niezgodnie z planem, udało mi się wypracować 3
minutową przewagę, w stosunku do zaplanowanego tempa. Przewaga ta,
utrzymywała się do 30 kilometra, ale później zacząłem zwalniać.
Przysłowiowej ściany nie spotkałem, przejście w marsz również nie było
brane nawet przez chwilę pod uwagę, ale tempo cały czas spadało. Na 2
kilometry przed metą przemknęli obok mnie peacemakerzy z zawrotną dla
mnie w tamtym momencie prędkością, prowadzący sporą grupę biegaczy na
zaplanowany przeze mnie czas, i zacząłem się już na poważnie zastanawiać
czy dam radę. Pokładów energii już żadnych w sobie nie potrafiłem
wykrzesać, i dobiegłem do mety nawet jakoś specjalnie nie finiszując.
Udało się! Maraton przebiegnięty! Czas netto 3:44:50, więc cel
przedstartowy zrealizowany. Ktoś mnie okrywa kocem. Ktoś inny coś do
mnie krzyczy. Szukam rodziny, znajomych. Czas na radość przyjdzie
później. Dałem z siebie wszystko. Nie czuję się najlepiej w tym
momencie, ale przeżyłem swój pierwszy maraton, i na pewno nie ostatni.
Kiedy następny? Jeszcze nie wiem, ale w Warszawie z całą pewnością muszę
też kiedyś wystartować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz