Ubiegłoroczny start w Łemkowyna Ultra Trail jeszcze dłuuugo później
pozostawał w mojej głowie. Często wracałem do tego, co się wydarzyło na
szlakach Beskidu Niskiego. Ech… te barwy jesieni, łemkowskie błoto,
oryginalny klimat schroniska Pod Chyrową, góra Cergowa… czy w końcu meta
w Komańczy… Dlatego też nie zdziwiła mnie samego, potrzeba ponownego
udziału w tymże wydarzeniu biegowym. Tym razem jednak na innej trasie -
zamiast 70 kilometrowego odcinka Chyrowa-Komańcza, zdecydowałem się
zapisać na nową 80 kilometrową trasę Krynica-Chyrowa. Niby 10 kilometrów
różnicy to dla ultrasa niewiele, ale w tym roku to nie dystans miał
stanowić główny problem… Start w ŁUT 80 okazał się dla mnie
najtrudniejszym biegiem, w jakim do tej pory miałem okazję uczestniczyć…
ale po kolei …
Ciemno, zimno i… daleko do domu…
Założenie było proste – ukończyć bieg z wynikiem porównywalnym do roku
ubiegłego. Wiadomo inny dystans, inna skala trudności… większe
przewyższenia, kilka strumieni do przejścia, no i pada od kilku dni,
niemniej wszystko da się jakoś przeliczyć. W jakimże jednak tkwiłem
błędzie… pierwszy etap trasy ŁUT150 połknął mnie w całości, a później
jeszcze przetrawił i wyrzygał, że tak spróbuje obrazowo...
Miejsce startu - Krynica, którą akurat już dobrze znam. W zeszłym roku start był z Chyrowej, czyli... tam gdzie teraz miała czekać na mnie meta. Przyjazd dzień wcześnie z ekipą z ultrasów z Opola. Nocleg w willi Sarenka, kilka metrów od hali Lodowej - biura zawodów całej imprezy. Tak lubię najbardziej. Organizatorzy niezwykle skrupulatni - muszę wrócić się na kwaterę, po buty biegowe - które są na liście obowiązkowego wyposażenia, ale jakoś nie zabrałem ich ze sobą. No bo kto będzie sprawdzać buty?
Start o 1:00 w nocy, sprawiał iż był to najdłuższy dla mnie jak do tej
pory, bieg w ciemnościach. Jednak w zasadzie to akurat nie sprawiło
żadnej trudności. Już po starcie nie udaje mi się rozłożyć jednego z
kijków, czyli „już jest wesoło”… deszczyk pada od samego początku i w zasadzie przez cała trasę będzie nam towarzyszyć, ale najgorsze jest błoto…
Myślałem że jestem na to przygotowany… w ubiegłym roku nie było jakoś
źle pod tym względem, ale to była inna trasa. No i inna pogoda, teraz
leje od kilku dni… Szybko wychodzi, że moje buty na takie błoto to
zdecydowanie zły wybór… Chwilami walczę o każdy kolejny krok, nie
potrafię zbiegać, upadki na tyłek szybko przestaję liczyć… Próbuje po
trawie, po krzakach… Ci którzy wybrali inne/lepsze obuwie mijają mnie
niczym tyczki w slalomie… i znikają we mgle. Właśnie mgła w górach nie
ułatwia zadania… I jak tu zbiegać, jak nie widać za daleko do przodu…
Do pierwszego punktu odżywczego w Ropkach dobiegam jeszcze zgodnie z
planem… cały czas jednak kotłuje mi się pod mózgownicą że nie o takie
bieganie mi chodziło, zapisując się na ten właśnie bieg. Mam nadzieję,
że zdążę do mety w limicie… bo jeśli nie, to nawet nie zdążę na autobus
powrotny na start w Krynicy. Może poczekają?
Później odrobina asfaltu i w błoto… znaczy w las… Na tym etapie
zaczynają się pojawiać strumienie, których kilka trzeba będzie przejść.
No na sucho to się tutaj nie da, chociaż raz zauważam mostek kilka
metrów dalej… schowany w ciemnościach. Taka przymusowa krioterapia –
woda jest zimna o tej porze roku, ale jak to dobrze że nie ma mrozu.
Głębokość? Najwyżej do kolan, ale idę ostrożnie żeby się nie pośliznąć i
nie zaliczyć pełnego zanurzenia, jak jeden z biegaczy. To najdłuższy
odcinek – pomiędzy punktami odżywczymi jest bodajże 28 km. Błoto i
deszcz skutecznie wysysają ze mnie wszelkie chęci do kontynuacji walki.
Do punktu w Bartnym docieram już ze sporym opóźnieniem w stosunku do
jakichkolwiek przedstartowych założeń, ale najważniejsze – z zupełnym
brakiem chęci do kontynuowania zawodów. Pytam wolontariuszy o możliwość
zejścia z trasy i transportu na metę, jednakże widok sporej liczby
oczekujących w schronisku biegaczy z trasy zarówno 80 jak i 150 km –
skutecznie mnie do tego zniechęca. To już prędzej się doturlam do mety… i
wychodzę w las… tzn. w błoto…
Zostało niby tylko 32 kilometry do mety…. – ale warunki biegowe ani na
moment nie ulegają poprawie. Błotna maź klei się do butów. Do mety noga
za nogą docieram już w ciemnościach, długooo po limicie. Mam jeszcze
małą nadzieję, że organizator ze względu na znacznie trudniejsze warunki
niż w latach ubiegłych, przedłuży limit… ale w zasadzie warunki
przecież były równe dla wszystkich. Do mety dotarłem – dla samego
siebie, i to mi wystarczy. Biegam w końcu też dla samego siebie, a z
trasy schodzili ultrasi ze znacznie bogatszym doświadczeniem od mojego.
A do krainy Łemków ? Coś czuję, że jeszcze powrócę… Może za rok? Coś kurcze... wciąga ludzi w to błoto...
Fot.Michał Wójtowicz
Szacun! Te warunki tam to jakaś masakra!
OdpowiedzUsuńGratulacje za dotarcie do mety, w limicie czy po, nie ma znaczenia :)
dzięki Łukasz :P
Usuń