wtorek, 20 października 2015

Z pamiętnika... Marudy

W 2012 roku, pod koniec października,  Maruda wystartował w Kaliskiej Setce - jak do tej pory jedynym biegu ultra na asfalcie. Zawody ukończył, po przebiegnięciu 70 km. I to jest jak do tej pory, jego najdłuższy dystans przebiegnięty na zawodach... Być może uda mu się powtórzyć ten "wyczyn" już w sobotę. Tym razem na błotnistych szlakach Beskidu Niskiego (Łemkowyna Ultra Trail 70 Chyrowa-Komańcza). Ale forma, a zwłaszcza kłopoty z plecami - nie nastrajają optymistycznie... A póki co... archiwalny zapis z blogu na maratonypolskie.pl.




 Fot. B.Lipińska – mój 70km i… koniec biegu



Jadąc do Kalisza podczas rozmów z towarzyszem podróży, a także później w bazie zawodów, wielokrotnie podkreślałem, iż niekoniecznie muszę przebiec cały dystans 100km od razu w debiucie na tego typu imprezie. Takie alibi na wszelki wypadek, że 70km jest moim planem minimum, i będę z takiego wyniku zadowolony. Nic nie poradzę na swoją asekurancką naturę. A jak się coś często powtarza… ale po kolei…


Po nie przespanej nocy – specjalnie się trochę pokręciłem po korytarzu i stukałem drzwiami do łazienki, aby obudzić śpiącą na korytarzu konkurencję – w bazie zawodów już przed piątą zaczął się ruch jak w ulu. Bieg odbywał się na pętli 15km, która kończyła się tuż przy bazie zawodów, gdzie oczywiście była meta oraz punkt kontrolny z pomiarem czasu. A że 100km za nic się nie da podzielić przez 15, na start trzeba nas było wywieźć autobusem 5km, tak by pierwsza pętla była krótsza, i wynosiła jedynie 10km. O 6:00 w całkowitym mroku, autobus wyruszył na miejsce startu. Oprócz punktu przy bazie zawodów, gdzie w namiocie można było zostawić wszystkie swoje rzeczy, na trasie znajdowały się jeszcze 2 punkty – na które również była możliwość przekazania swoich produktów. Na każdym z punktów znajdowała się spora reprezentacja wolontariuszy, przede wszystkim dużo dzieci – i przez cały dzień na każdym z nich byliśmy witani głośnym dopingiem, i częstowani kawą, herbatą, wodą, kolą, kanapkami i chyba nawet jakaś zupa była.
O 6:30, cały czas jeszcze w ciemnościach, ruszyliśmy. Dopiero po paru minutach zaczęło się rozwidniać. Czołówka nie była potrzebna. Od początku próbowałem znaleźć możliwie najbardziej komfortowe tempo, które pozwoli mi utrzymać stałą prędkość przez możliwie długi czas. Szybko potworzyły się grupki na trasie, ludzi biegnących z tą samą prędkością . Tak więc niemal od początku biegłem w grupce 3-4 biegaczy, jak się okazało samych debiutantów na tego typu imprezie. Przy rozmowie czas faktycznie szybciej płynął . Po drugiej pętli, czyli 25km, wyszło słoneczko … więc ściągnęliśmy kurtki, odzież wierzchnią którą założyliśmy w chłodny poranek. Słoneczko niestety przygrzewało tego dnia. Jak na złość, akurat tego dnia mogło być odrobinę bardziej pochmurno… ale bylejakiej baletnicy…
Drugi w odstępie 6 dni dystans maratonu, pokonałem w około 4 godziny i 22 minuty. Po 45km zaczynałem powoli odczuwać trudy dystansu, zacząłem więc na trochę dłużej przechodzić do marszu na punktach odżywczych. Po 4 pętli (55km) zaplanowałem sobie trochę dłuższą przerwę, i wtedy zaczęły się już prawdzie schody. To już był bieg przeplatany z marszem, i z czasem marszu było coraz więcej. Do tego łydki twarde jak kamień, i poruszanie się sprawiało coraz większy ból … a w głowie ten 70 kilometr, po którym mogłem przecież skończyć. Od dłuższego czasu już biegłem sam, większość współtowarzyszy „wyrwała” do przodu. Już tylko 5km i mogę skończyć… , jeszcze 2 km i odpocznę wezmę prysznic… i jeszcze w miarę wcześnie dotrę do Poznania.
Na koniec zmusiłem się jeszcze do jakiegoś w miarę przyzwoitego biegu i … po zakończeniu kolejnej pętli, powiedziałem: KOŃCZĘ PO 70.

Usiadłem, ściągnąłem numer, nawet nie pogratulowałem zwycięzcom którzy dotarli już do mety… A do końca czasu było jeszcze 4 i pół godziny, i „jedyne” 30 kilometrów do zaliczenia. Kolejni biegacze mijali 70km, i … biegli dalej.
Z perspektywy czasu, myślę że trzeba było dłużej odpocząć i ruszyć dalej, ale ja…. swoje zaplanowane, zaprogramowane, zakodowane w głowie 70 kilometrów przebiegłem.

Na koniec – żadnych kontuzji, żadnych odcisków, żadnych innych szkód na ciele – chyba się za bardzo oszczędzałem…






.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz