Każdy nawet najtrudniejszy i najbardziej nieudany sezon ma
swój koniec, a dla mnie swoistym zakończeniem tegoż, miał być właśnie start w
Łemkowyna Ultra Trail na dystansie 70 kilometrów. Niby dystans nie rzuca żadnego
„ultrasa” na kolana, ale zarówno w tym sezonie, jak i w ogóle w życiu – nie
zdarzyło mi się przebiec niż dłuższego. Tak więc, jak kończyć to z przytupem .
W odległy od Poznania Beski Niski wybrałem się z sympatyczną
ekipą Tour de Run – ich kolorowym busikiem.
Wolałem nie ryzykować poszukiwań transportu na ostatnią chwilę, jak to
miało miejsce przed Chudym Wawrzyńcem (chociaż dobrze się wówczas skończyło), a
sam nie lubię spędzać zbyt wielu godzin za kierownicą – zwłaszcza przed długiem
biegiem. Musze przyznać, że busik zwracał na siebie uwagę, wszędzie gdzie tylko
się zatrzymywał. Tak było chociażby przed komisją wyborczą w Iwli.
Zresztą… sami zobaczcie!!!
Zresztą… sami zobaczcie!!!
Blisko 10 godzinna podróż z Poznania do… właściwie do nikąd,
a dokładniej do Chyrowej, minęła błyskawicznie. Zakwaterowanie mieliśmy
zarezerwowane w czymś na kształt szkoły, czyli w schronisku „Pod Chyrową”.
Miejsce dosyć specyficzne, ale w zasadzie niczego nam nie brakowało. O tyle
ciekawe, że ośrodek jest prowadzony przez trenera lekkiej atletyki p.Andrzeja
Zatorskiego, któremu pomaga p.Ludmila Melicherova, czyli słowacka zawodniczka z
całkiem przyzwoitą życiówką w maratonie: 2:33:19. Chcąc czy też nie chcąc, w
trakcie oglądania meczy Lecha i Legii w Lidze Europejskiej, otrzymaliśmy kilka
porad od trenera.
A samo schronisko, tak się o to prezentuje!
W zasadzie w Chyrowej jest jeszcze tylko jedna opcja do wyboru,
jeśli chodzi o nocleg – czyli ośrodek narciarski Chyrowa-Ski, w którym miało
miejsce biuro zawodów, miejsce startu ŁUT 70 czy też w końcu przepak dla
zawodników biegnących najdłuższy dystans 150 km. Ale wróćmy do tego, po co tam przyjechałem…
czyli samego biegu.
Jeszcze w piątek wieczorem odbieram pakiet startowy,
kontrolę obowiązkowego sprzętu przeszedłem bez problemu – pomimo braku
czerwonego światełka. Światełko odbieram chwile później ze sklepu. Włączę je
dopiero na ostatnich metrach biegu.
Jak zwykle noc przed startem, raczej kiepsko przespana –
pobudka już koło 5 rano, by odpowiednio wcześnie zjeść śniadanie. Zdaje sobie
sprawę, że znajoma ekipa ultrasów z Piły, już od dobrych kilku godzin napiera na
najdłuższej 150 kilometrowej trasie. Nie zazdroszczę im tego, w tamtym
momencie. Wlewam wodę do camelbaka i ładuje słodkie mleko zagęszczone w tubce o
smaku karmelowym i czekoladowym do podręcznych kieszeni. Pierwszy raz na
zawodach przetestuje ten patent kolegi Marka. Ostatni rzut okiem na profil
trasy i podwózka na nieodległy start. Bo i po co się męczyć? W końcu to pewnie
aż kilometr… będzie.
Punktualnie o 7:00 startujemy! Ustawiam się z tyłu, żeby nie
zacząć zbyt szybko. Po kilkuset metrach przebiegam koło Cerkwi pw. Opieki Bogurodzicy (przyglądałem jej się dzień wcześniej), a następnie
ustawiamy się w kolejce do przejścia po kładce nad strumieniem. Kilka osób
próbuje przeskoczyć wodę, ktoś ląduje tyłkiem w strumieniu – ale w perspektywie
69 kolejnych kilometrów, lepiej swoje odstać. Takie wąskie gardła krótko po
starcie – zdarzają się całkiem często. No i zaczyna się… od razu pod górę… Pierwszy raz próbuje biec w górach bez kijków,
bo i przewyższenia nie są zbyt wielkie. Najwyższe wniesienie na trasie ma
zaledwie 780m npm. W końcu to jakby nie było... Beskid Niski, a nie Wysoki :) . Główna zabawa na trasie – to walka
z błotem. I obawa żeby butów w nim nie zostawić. Poza przyjemnymi widokami
jesieni, a tam jest szczególnie pod tym
względem pięknie… poza podejściami lub
zbiegami po trawie, poza odcinkami nawet po asfalcie (co zaskakujące, to moje ulubione) – częsta walka z błotnistą breją, a
czasami z klejącą się do butów gliną będzie stanowić główną atrakcję sobotniego,
raczej słonecznego dzionka. Nie idzie mi to bieganie, ślizgam się po błocie –
ale przynajmniej jest zabawa.
Trasa dobrze oznakowana, poza tym cały czas wiedzie Głównym Szlakiem Beskidzkim. Raz tylko bodajże koło pustelni św. Jana – zbiegam szybko
asfaltem za dwójką biegaczek i nie zauważam, że szlak odbija w lewo. Wkurzam się
bo akurat noga dobrze podawała, a tu trzeba kilka metrów wrócić. Mam
nauczkę.
Obserwuj oznaczenia!!! Nie zakładaj, że ci przed tobą biegną
Obserwuj oznaczenia!!! Nie zakładaj, że ci przed tobą biegną
dobrze!
O! Tutaj gdzieś, kilka metrów dalej na zbiegu, pomyliłem trasę ... może tylko 100 metrów, ale za to pod górę :)
Stawka biegaczy dosyć szybko się rozciąga, ale praktycznie
cały czas będę miał kogoś w zasięgu wzroku. Trzeba być jednak ciągle
skoncentrowanym. Raz podniosłem wzrok wyżej na prostym jak mi się zdawało odcinku drogi, i po
chwili leżałem jak długi w błocie.
Patrz
pod nogi!!!
Fot. Jacek Deneka (UltraLovers)
O ponad 10 godzinach na trasie – możnaby dużo napisać, bo i
dużo się działo. Niemniej bieg ukończyłem w zasadzie zgodnie z przyjętymi założeniami.
Zgodnie z tym na co było mnie stać, biorąc pod uwagę brak wybieganych
kilometrów, walkę z kontuzjami i ogólnie nie do końca udany sezon. Jest to jednak dobry
prognostyk – na kolejny roczek, oczywiście… a jakże... biegowy w górach. Wyglądałem o niebo
lepiej, niż po innych startach na zbliżonym dystansie (wystarczy wspomnieć Rzeźnik 2012, czy B7D 66km
2014). Poza drobnymi obtarciami, praktycznie żadnych negatywnych skutków po tym biegu. Zresztą już jest w głowie cel główny na kolejny sezon: mianowice K-B-L.
Będzie się działo!!!
I jeszcze kilka widoczków na koniec....
Fot. Jacek Deneka (UltraLovers)
Fot.Michał Wójtowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz