wtorek, 31 maja 2016

Runadventure, czyli górska etapówka

Na szczęście udało się w końcu podczas długiego weekendu majowego, zaliczyć swój pierwszy tegoroczny strat w górskim ultra. No może słowo ultra do trochę na wyrost w przypadku Runadventure ( 3 dni – 46km , 33km oraz 39km), ale interesująca formuła zmagań, ciekawa okolica no i… dystanse wcale nie takie małe ...
Nie tak jednak miał wyglądać początek sezonu. Miałem w planach inne starty, które niestety na skutek ciągnącego się niemiłosiernie choróbska, musiałem skreślić z kalendarza. W ciągu całego marca, udało mi przebiec jedynie 40 kilometrów. No i trzeba było przygotowania do sezonu w praktyce rozpoczynać od początku… Runadventure nie chciałem/nie mogłem już skreślać, ale wszelkie ambitne założenia przedstartowe odłożyłem na bok. Jedyny cel – ukończyć zawody w limicie, dobrze się przy tym bawiąc i zdobywając 2 punkty kwalifikacyjne do przyszłorocznej edycji Biegu Granią Tatr. Jeszcze jedno… nie złapać kontuzji, co akurat nie do końca się udało.

Dzień 1 – Pasmo Baraniej Góry - 46km (1.05)
Do Istebnej docieram bez przeszkód. Nie znam tej okolicy. Zawodów nie odwołano, chociaż frekwencja ok. 100 biegaczy na dwóch dystansach – nie rzuca na kolana. I to w porze – kiedy listy startowe na wielu biegach górskich, wprost pękają w szwach. Pewne drobne niedociągnięcia organizacyjne, daje się jednak zauważyć. Startujemy ze stadionu w Istebnej-Zaolzie. Organizator informuje o zmianach w przebiegu trasy, ale przez 3 dni ani razu nie pobłądziłem. Pomimo majówki turystów na szlakach niewielu. Większe nagromadzenie jedynie na szczycie i na szlakach dochodzących do Baraniej Góry. Za mocno zawiązane sznurowadła sprawiają, że źle mi się biegnie i nie bardzo wiem co się dzieje z moja stopą, łydką.. Trochę czasu zajmie, zanim je w końcu poluzuje. Trasa bardziej biegowa niż wspinaczkowa. Mała liczba ludzi sprawia, ze dosyć szybko stawka się rozciąga i można spore kilometry przemierzać wręcz w pojedynkę. Tym bardziej należy wówczas zwracać uwagę na oznaczenia.



Fot.Bikelife


Dzień 2 – Beski Żywiecki W.Racza/Rycerzowa - 33km (2.05)
Drugi etap startuje z Rycerki Górnej, oddalonej o ok. 30 km od bazy zawodów w Istebnej. To jednak drobna przeszkoda, odstraszająca niezmotoryzowanych biegaczy. Niby miał być autobus, ale medal dla tego, kto doczytał się jak zgłosić chęć skorzystania z takiego środka transportu. Takich drobnych niedociągnięć organizacyjnych możnaby znaleźć więcej. Właściciel schroniska z pod którego startowaliśmy w drugim dniu, nic nie wiedział o imprezie. Tym samym nie pozwolił nam korzystać z toalety. Niby same drobiazgi, ale…
Kilka dni wcześniej w wyższych partiach gór w Beskidzie Żywieckim jeszcze leżał śnieg. Włożyłem nawet nakładki antypoślizgowe do camelbacka, ale zupełnie niepotrzebnie. Trasę częściowo już znałem z ubiegłorocznego Chudego Wawrzyńca. Do tego pogoda raczej dopisała. Czego chcieć więcej?
W pewnym momencie, źle staję na zbiegu i stopa mi gdzieś ucieka… Skręcenie? Nie boli, to biegnę dalej. Niestety 5 dni później podczas GWiNTa ponownie sobie skręcę ta samą stopę, i bez przymusowej przerwy w bieganiu się już nie obędzie. Ale wtedy jeszcze dawała radę…




Fot. E.Walczak


Dzień 3 – Stożek Wielki – 39km (3.05)
Chyba nie daję z siebie zbyt dużo, bo jakiś szczególnych trudów po dwóch dniach biegania nie odczuwam. W ostatni dzień startujemy ze stadionu, położonego tuż obok mojej kwatery, więc można dłużej pospać. Po biegu wybiorę się na dekoracje i podsumowanie całego cyklu, ale… mało ludzi, brakuje klimatu… Widać jednak, że za organizacje tego wydarzenia odpowiada ekipa zajmująca się innym sportem. Na wzrost frekwencji chyba bym nie liczył. Cisza na stronie biegu, fanpage’u, podczas samych zawodów. Trzeba się naszukać wyników, zdjęć… Mam wątpliwości czy polecać to wydarzenie.




Fot. D.Pustelnik