środa, 18 stycznia 2017

Hm... już M40?

Pierwszy maraton w Nowym Roku, pierwsza góra w 2017, no i w końcu… pierwszy start w nowej kategorii wiekowej.

Po starcie w II Zimowym Górskim Maratonie Ślężańskim zbyt wiele sobie nie obiecywałem. Zwykłe przetarcie przed nowym sezonem. Dobrze wspominałem ubiegłoroczny udział w tej imprezie, na krótszym o połowę jednak dystansie. W tym roku również się nie zawiodłem. Do mety doczłapałem… zgodnie z planem, a w pamięci utkwiło kilka obrazków. Tak więc… zabezpieczone linami zejście z Olbrzymków, wcześniejsza kolejka do owego zejścia, w której spędziłem dobrych kilka minut, no i pyszna zupa pomidorowa na punkcie odżywczym. Mniam… chociaż jak człowiek głodny to wszystko wpieprzy… Liczę, że był to dobry prognostyk na nadchodzący sezon.


W 2017?



Powoli się przyzwyczajam, że plany planami… a życie weryfikuje. Ostatnie sezony nie były specjalnie udane. Coś często rezygnowałem z zaplanowanych biegów, z powodu kontuzji, lub tez startowałem nie będąc odpowiednio doń przygotowanym. Może w tym roku karta się odwróci?



Góry, góry…


Nadchodzący rok będzie oczywiście stał pod znakiem gór. Skoro w dalszym ciągu sprawia mi to frajdę, nawet pomimo obiektywnie słabszych wyników niż na asfalcie? W planach jest kilka mniejszych i większych wyzwań. Na pierwszy ogień:

- Transgrancanaria Marathon - trzeba się trochę wygrzać na słoneczku 

- Zimowy Ultramaraton Karkonoski – w końcu podejmę rękawicę, bo od pierwszej edycji intensywnie myślę nad tym biegiem;

- Niepokorny Mnich – najdłuższy z planowanych biegów na ten rok;

- 3 razy Śnieżka – biegłem już 1 raz na Śnieżkę (2014), wbiegałem 2 razy (2015), to nadszedł w końcu czas na… ukończenie tego projektu;

- i crème de la crème … błotwyna, tj. Łemkowyna Ultra Trail po raz trzeci! Tym razem lekkie, łatwe i przyjemne 70 km 

- jest jeszcze coś, ale póki co ...



Teraz można zacząć trzymać kciuki, skoro karty zostały wyłożone na stół…






Fot. z fb galerii Siła Ogra Trail Team oraz A.Młynarczyk

czwartek, 12 stycznia 2017

Debiutancki maraton ( X 2009)

Swój pierwszy maraton maruda przebiegł w październiku 2009, na swoich śmieciach - czyli w Poznaniu. Oj długo się do tego zbierał... Pamiętam, że wysłał swoją relację z debiutanckiego startu do czasopisma "Bieganie". Udało się... relację opublikowano.



Debiut w X Maratonie Poznańskim już za mną!

Plan nawet zrealizowany, wynik zgodny z przyjętymi, choć nie przesadnie ambitnymi założeniami, a i krzywdy sobie też nie zrobiłem.
Gdyby mnie ktoś zapytał jeszcze kilka tygodni temu, dlaczego zdecydowałem się na start maratonie – niewątpliwie miałbym z tym problem. Ani na początku przygody z bieganiem, ani długo długo później, decydując się na start w pierwszym oficjalnym biegu – nigdy nie przyświecał mi cel wystartowania i ukończenia tego królewskiego przecież dystansu. Ale jak tu można, chcąc uważać się za „profesjonalnego” biegacza, nie podjąć takiego wyzwania?

Zaczęło się od postanowień noworocznych, kiedy to na miesiąc październik postanowiłem zaplanować sobie swój pierwszy start w maratonie. Oczywiście w moim mieście Poznaniu. W styczniu zazwyczaj do października jest jeszcze daleko, a i tak wiele rzeczy może wydarzyć się po drodze. Nigdy też nie przywiązywałem specjalnej wagi do tych postanowień, czynionych zazwyczaj pod wpływem chwili a następnie odkładanych na kolejny rok.
Impulsem do podjęcia ostatecznej decyzji, o rozpoczęciu przygotowań a następnie wystartowaniu w tym biegu, stał się artykuł w gazetce firmowej. Otóż podbudowany dobrym startem w marcowym półmaratonie, w sobie tylko wiadomym celu, postanowiłem podzielić się ze wszystkimi współpracownikami – moimi planami. W artykule zatytułowanym było nie było „Maratończyk z Lubonia”, zapowiedziałem swój debiutancki start w X Poznań Maraton. I jak się tu teraz wycofać? Albo jeszcze gorzej – jak tu teraz w ogóle nie podjąć rękawicy, i nie stanąć na starcie?
Chcąc nie chcąc, przystąpiłem więc do realizacji planu przygotowań .
Po pierwsze - zapisałem się do profesjonalnego klubu biegacza, którym nie wątpliwie jest KB Maniac, licząc na pomoc i wskazówki od bardziej doświadczonych ode mnie biegaczy.
Po drugie – zapisałem się na obóz treningowy organizowany przez Fundację Maratonu Warszawskiego, gdzie miałem jedyną w swoim rodzaju okazję odbyć treningi pod okiem profesjonalnych trenerów tj. Małgorzaty Sobańskiej oraz jej trenera Piotra Mańkowskiego. Nie muszę nawet pisać, że pobyt na obozie okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Wróciłem z niego, podbudowany oraz w pełni przekonany, co do zasadności własnego startu w maratonie. Trenując z biegaczami, którzy tak jak i ja, planowali dopiero swój debiutancki start w maratonie, jak i z takimi, którzy start debiutancki mieli już dawno za sobą, mogłem niewątpliwie czerpać wiedzę, której w żaden inny sposób bym nie uzyskał. Zawsze to lepiej w końcu uczyć się na cudzych błędach.
Po trzecie – udało mi się namówić na debiutancki start kolegę. Co dwie głowy to nie jedna, no i w dwójkę łatwiej się motywować.

I tak punktualnie w niedzielny poranek, stawiłem się na ulicy Baraniaka, w oczekiwaniu na sygnał startowy X Poznańskiego Maratonu.
Sprawy logistyczne już na kilka dni wcześniej zaplanowane, numer startowy odebrany jeszcze w piątek, w plecaku do ostatniej chwili czekały z trzy wersje ubioru startowego, także gotowy byłem na wszelkie możliwe warianty zmieniającej się pogody – i nawet humor w tym dniu mnie nie opuszczał. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka klubowa na linii startu, kilka uścisków dłoni ze znajomymi z całej Polski, i ruszyliśmy.

Pierwsze 20 km co wie przecież każdy maratończyk, należy do tych łatwiejszych. Ustawiłem się więc kilka metrów przed peacemakerami na moje zaplanowane 3:45:00, by nie biec w ścisku, a dalej to już mogłem się tylko skupić na obserwowaniu wydarzeń na trasie, oczywiście pamiętając o równym – zaplanowanym przed startem – tempie. Tak więc spokojna konwersacja z ze znajomymi i nieznajomi biegnącymi zbliżonym do mojego tempem, odpowiadanie na doping kibiców – szczególnie zapadła mi tutaj w pamięć hałaśliwa grupa kleryków na przystanku tramwajowym w pobliżu seminarium – sprawiły, że czas mi się nie dłużył. Zwiedzanie miasta z perspektywy środka ulicy też ma swój niepowtarzalny urok, a do tego nowa trasa maratonu, zahaczała prawie o moje codzienne ścieżki biegowe. Dobrze że nie skręciłem w pewnym momencie, w kierunku mojego mieszkanka – tak z przyzwyczajenia.
W pierwszej fazie biegu, niezgodnie z planem, udało mi się wypracować 3 minutową przewagę, w stosunku do zaplanowanego tempa. Przewaga ta, utrzymywała się do 30 kilometra, ale później zacząłem zwalniać. Przysłowiowej ściany nie spotkałem, przejście w marsz również nie było brane nawet przez chwilę pod uwagę, ale tempo cały czas spadało. Na 2 kilometry przed metą przemknęli obok mnie peacemakerzy z zawrotną dla mnie w tamtym momencie prędkością, prowadzący sporą grupę biegaczy na zaplanowany przeze mnie czas, i zacząłem się już na poważnie zastanawiać czy dam radę. Pokładów energii już żadnych w sobie nie potrafiłem wykrzesać, i dobiegłem do mety nawet jakoś specjalnie nie finiszując.

Udało się! Maraton przebiegnięty! Czas netto 3:44:50, więc cel przedstartowy zrealizowany. Ktoś mnie okrywa kocem. Ktoś inny coś do mnie krzyczy. Szukam rodziny, znajomych. Czas na radość przyjdzie później. Dałem z siebie wszystko. Nie czuję się najlepiej w tym momencie, ale przeżyłem swój pierwszy maraton, i na pewno nie ostatni. Kiedy następny? Jeszcze nie wiem, ale w Warszawie z całą pewnością muszę też kiedyś wystartować.