czwartek, 3 listopada 2016

W krainie Łemków…

Ubiegłoroczny start w Łemkowyna Ultra Trail jeszcze dłuuugo później pozostawał w mojej głowie. Często wracałem do tego, co się wydarzyło na szlakach Beskidu Niskiego. Ech… te barwy jesieni, łemkowskie błoto, oryginalny klimat schroniska Pod Chyrową, góra Cergowa… czy w końcu meta w Komańczy… Dlatego też nie zdziwiła mnie samego, potrzeba ponownego udziału w tymże wydarzeniu biegowym. Tym razem jednak na innej trasie - zamiast 70 kilometrowego odcinka Chyrowa-Komańcza, zdecydowałem się zapisać na nową 80 kilometrową trasę Krynica-Chyrowa. Niby 10 kilometrów różnicy to dla ultrasa niewiele, ale w tym roku to nie dystans miał stanowić główny problem… Start w ŁUT 80 okazał się dla mnie najtrudniejszym biegiem, w jakim do tej pory miałem okazję uczestniczyć… ale po kolei …



Ciemno, zimno i… daleko do domu…

Założenie było proste – ukończyć bieg z wynikiem porównywalnym do roku ubiegłego. Wiadomo inny dystans, inna skala trudności… większe przewyższenia, kilka strumieni do przejścia, no i pada od kilku dni, niemniej wszystko da się jakoś przeliczyć. W jakimże jednak tkwiłem błędzie… pierwszy etap trasy ŁUT150 połknął mnie w całości, a później jeszcze przetrawił i wyrzygał, że tak spróbuje obrazowo...

Miejsce startu - Krynica, którą akurat już dobrze znam. W zeszłym roku start był z Chyrowej, czyli... tam gdzie teraz miała czekać na mnie meta. Przyjazd dzień wcześnie z ekipą z ultrasów z Opola. Nocleg w willi Sarenka, kilka metrów od hali Lodowej - biura zawodów całej imprezy. Tak lubię najbardziej. Organizatorzy niezwykle skrupulatni - muszę wrócić się na kwaterę, po buty biegowe - które są na liście obowiązkowego wyposażenia, ale jakoś nie zabrałem ich ze sobą. No bo kto będzie sprawdzać buty?

Start o 1:00 w nocy, sprawiał iż był to najdłuższy dla mnie jak do tej pory, bieg w ciemnościach. Jednak w zasadzie to akurat nie sprawiło żadnej trudności. Już po starcie nie udaje mi się rozłożyć jednego z kijków, czyli „już jest wesoło”… deszczyk pada od samego początku i w zasadzie przez cała trasę będzie nam towarzyszyć, ale najgorsze jest błoto…
Myślałem że jestem na to przygotowany… w ubiegłym roku nie było jakoś źle pod tym względem, ale to była inna trasa. No i inna pogoda, teraz leje od kilku dni… Szybko wychodzi, że moje buty na takie błoto to zdecydowanie zły wybór… Chwilami walczę o każdy kolejny krok, nie potrafię zbiegać, upadki na tyłek szybko przestaję liczyć… Próbuje po trawie, po krzakach… Ci którzy wybrali inne/lepsze obuwie mijają mnie niczym tyczki w slalomie… i znikają we mgle. Właśnie mgła w górach nie ułatwia zadania… I jak tu zbiegać, jak nie widać za daleko do przodu…



Do pierwszego punktu odżywczego w Ropkach dobiegam jeszcze zgodnie z planem… cały czas jednak kotłuje mi się pod mózgownicą że nie o takie bieganie mi chodziło, zapisując się na ten właśnie bieg. Mam nadzieję, że zdążę do mety w limicie… bo jeśli nie, to nawet nie zdążę na autobus powrotny na start w Krynicy. Może poczekają?
Później odrobina asfaltu i w błoto… znaczy w las… Na tym etapie zaczynają się pojawiać strumienie, których kilka trzeba będzie przejść. No na sucho to się tutaj nie da, chociaż raz zauważam mostek kilka metrów dalej… schowany w ciemnościach. Taka przymusowa krioterapia – woda jest zimna o tej porze roku, ale jak to dobrze że nie ma mrozu. Głębokość? Najwyżej do kolan, ale idę ostrożnie żeby się nie pośliznąć i nie zaliczyć pełnego zanurzenia, jak jeden z biegaczy. To najdłuższy odcinek – pomiędzy punktami odżywczymi jest bodajże 28 km. Błoto i deszcz skutecznie wysysają ze mnie wszelkie chęci do kontynuacji walki. Do punktu w Bartnym docieram już ze sporym opóźnieniem w stosunku do jakichkolwiek przedstartowych założeń, ale najważniejsze – z zupełnym brakiem chęci do kontynuowania zawodów. Pytam wolontariuszy o możliwość zejścia z trasy i transportu na metę, jednakże widok sporej liczby oczekujących w schronisku biegaczy z trasy zarówno 80 jak i 150 km – skutecznie mnie do tego zniechęca. To już prędzej się doturlam do mety… i wychodzę w las… tzn. w błoto…


Zostało niby tylko 32 kilometry do mety…. – ale warunki biegowe ani na moment nie ulegają poprawie. Błotna maź klei się do butów. Do mety noga za nogą docieram już w ciemnościach, długooo po limicie. Mam jeszcze małą nadzieję, że organizator ze względu na znacznie trudniejsze warunki niż w latach ubiegłych, przedłuży limit… ale w zasadzie warunki przecież były równe dla wszystkich. Do mety dotarłem – dla samego siebie, i to mi wystarczy. Biegam w końcu też dla samego siebie, a z trasy schodzili ultrasi ze znacznie bogatszym doświadczeniem od mojego.


A do krainy Łemków ? Coś czuję, że jeszcze powrócę… Może za rok? Coś kurcze... wciąga ludzi w to błoto...


Fot.Michał Wójtowicz