V Zimowy Ultramaraton Karkonoski
Główny start zimowej części sezonu biegowego – czyli ZUK - ukończony. Pomimo zapewnień organizatorów, o najlepszych warunkach biegowych od lat, aż tak różowo jednak nie było. Na grani wiało jak diabli, śnieg zacinał, paluchy marzły… a do tego mgła, która odebrała radość z oglądania przepięknych zimowych widoków Karkonoszy. Tak bardzo na to liczyłem. Sam nawet nie wiem w którym momencie minąłem Śnieżne Kotły, a stojąc przed Domem Śląskim… mogłem się jedynie domyślać w którym kierunku podążać na Śnieżkę. Pamiętam z czerwcowego „3 razy Śnieżka” gdzie stała, więc bez pudła na szczyt trafiłem. A stamtąd już tylko zbieg… z małymi wyjątkami - do mety.
Na ZUKa wybierałem się już od kilku lat. Rok temu byłem nawet na liście startowej, ale złamany paluch u nogi uniemożliwił mi ostatecznie start w tym biegu. Organizacja na piątkę - ciekawe prelekcje, odprawa. Czego chcieć więcej? Może trochę za dużo „cukru w cukrze” na podsumowaniu. Całe wydarzenie mocno poznańskie – tzn. zagęszczenie znajomych na metr kwadratowy z fyrtla poznańskiego, zarówno po stronie uczestników, jak i organizatorów i wolontariuszy, porównywalne z lokalnymi imprezami w stolicy Wielkopolski. Nic tylko biegać.
To mój trzeci maraton zimowy w tym roku, i warunki faktycznie były trudniejsze niż podczas Zamieci czy Zimowego Janosika. No cóż… w górach nie zawsze przecież świeci słońce. Czasami piździ, a paluchy marzną… zwłaszcza jak się zostawi zapasowe rękawiczki na kwaterze… a te które się ma rękach, można wykręcać jak mokre pranie. Przepyszna pomidorowa w Domu Śląskim, a zwłaszcza ostatni zbieg po stoku narciarskim wprost na deptak i metę w Karpaczu, skutecznie odegnały złe myśli, i zapewniły banan na twarzy przez dobre kilka kolejnych godzin.
A teraz Półmaraton Poznański i Szczawnica...
Fot. mi.n. z galerii Bikelife i Piotra Dymusa