czwartek, 14 listopada 2019

100 po raz pierwszy...



Coś ludzie ciągnie w ten Beskid Niski na Łemkowynę... Niedziwota więc, że właśnie tutaj postanowiłem się w końcu zmierzyć z prawdziwym dystansem ultramaratońskim. Jak mawiają najstarsi górale - prawdziwe ultra, zaczyna się od 100 kilometrów. Czyli, co ja do tej pory tak właściwie biegałem?


100 po raz pierwszy...
Łemkowyna po raz czwarty... 










     Zapisy dopiero w lipcowej, dodatkowej turze. Chciałem mieć pewność, i nie zapisywać się na zawody, w których znowu nie wystartuję. Z tysiąca najróżniejszych powodów. Sporo znajomych w tym roku startowało na krótszych dystansach, z bazą w Krośnie. Decyduję się więc sam jechać do Krynicy. Po drodze nocleg w  rodzinnym Namysłowie, więc docieram na miejsce przed południem w dniu startu. To dobre rozwiązanie, bo jestem przede wszystkim wyspany. Bałem się, że będę zmęczony długą jazdą.. ale nic takiego, nie ma miejsca. Szybka wycieczka do biura.. Obowiązkowa kontrola sprzętu obowiązkowego. 3 lata temu przed startem na 80km, zapomniałem o obuwiu biegowym, i musiałem się po nie wracać na kwaterę. Teraz mam wszystko jak należy.  Jeszcze tylko wizyta w pizzerii, i rozmowy o taktyce biegu, z przypadkowo spotkanym tam biegaczem, a potem ... czas na relaks. Start o 1:00 w nocy, więc mogę odpoczywać do woli. Tylko snu nie będzie.



Jestem jednak dobrej myśli. 3 lata temu było masakryczne błoto, pełne strumienie wody, i cały czas przez kilkanaście godzin na trasie ... padał deszcz. Nigdy wcześniej, ani później nie zaliczyłem tylu upadków na trasie. Teraz warunki będą o niebo lepsze, a trasę już przecież znam. Błota się nie spodziewam, więc decyduję się ostatecznie pobiec w sprawdzonych butach pierwszego wyboru, o mniej agresywnym bieżniku.







Punkt 1:00 w nocy stoję na linii startu. Za jakieś 20 godzin  przekroczę linię mety w Iwoniczu-Zdroju.  Odrobinę za długo. Gdyby nie ostatnie 20 kilometrów - mógłbym napisać "bieg zgodny z planem". Jedynym celem była jednak meta, i cel ten został osiągnięty. Całość w zasadzi bez większych kryzysów, bo i tempo było dosyć wolne. Pierwszy odcinek do Ropek i dalej do Wołowca... w zasadzie bez historii. Bieg od punktu do punktu. Tradycyjnie już na zbiegach, przepuszczam szybszych zawodników. Po wschodzie słońca tempo zaczyna maleć, stawka biegaczy się rozciąga, mijamy się z zawodnikami z najdłuższego dystansu (150km), którzy wystartowali godzinę wcześniej. Błota brak, jedynie wiatr mocno wieje. W lesie to nie przeszkadza, tylko ten hałas u góry. A na otwartej przestrzeni... normalnie zrywa czapki z głów. Poza tym pogoda i temperatura - pełny komfort biegowy. Przynajmniej dla mnie. Gdyby nie wiatr, pewnie krótki rękawek by wystarczył. Z tyłu głowy jednak wciąż mam limit czasu w Chyrowej na 82km, pomny złych doświadczeń z 2016 roku. Tym razem docieram do tego punktu 2 godziny wcześniej. Wówczas jednak to była meta biegu, a teraz zostały mi jeszcze... zaledwie niecałe 20 kilometry. Niestety krótko przed tym punktem pojawia się ból w kolanie, który niemalże całkowicie uniemożliwia mi zbieganie. Tym samym tempo drastycznie spada, a do mety docieram głównie idąc, pokonując ostatni odcinek grubo ponad 4 godziny.  Oczywiście następnego dnia, kolano jak nowo narodzone.

A za metą...




...uczynni wolontariusze tj. wolontariuszki w Iwoniczu-Zdroju nakarmili tostami, napoili, przynieśli worek z depozytu i niemalże wprowadzili pod prysznic.  Normalnie obsługa jak w jakimś hotelu wielo-gwiazdkowym... A zasłużone piwo mecie, zawsze dobrze smakuje.


Co było najtrudniejsze w tym wszystkim? Zdecydowanie powrotna podróż autokarem do Krynicy-Zdrój :P Jazda trwała i trwała,  w dodatku chyba kierowca jakąś saunę postanowił nam zgotować w tym pojeździe... W połowie trasy chciałem wysiąść, no ale nie zawsze robi się to, na co człowiek ma ochotę.


Z perspektywy ... 100km w nogach, nawet dystans 150 już nie wydaje się taki straszny... i taki ponad siły.  Może jeszcze wrócę na Łemko? Po raz piąty?





fot. K.Krawczyk i moje własne... 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz