środa, 28 października 2015

Łemkowyna



       Każdy nawet najtrudniejszy i najbardziej nieudany sezon ma swój koniec, a dla mnie swoistym zakończeniem tegoż, miał być właśnie start w Łemkowyna Ultra Trail na dystansie 70 kilometrów. Niby dystans nie rzuca żadnego „ultrasa” na kolana, ale zarówno w tym sezonie, jak i w ogóle w życiu – nie zdarzyło mi się przebiec niż dłuższego. Tak więc, jak kończyć to z przytupem .

W odległy od Poznania Beski Niski wybrałem się z sympatyczną ekipą Tour de Run – ich kolorowym busikiem.  Wolałem nie ryzykować poszukiwań transportu na ostatnią chwilę, jak to miało miejsce przed Chudym Wawrzyńcem (chociaż dobrze się wówczas skończyło), a sam nie lubię spędzać zbyt wielu godzin za kierownicą – zwłaszcza przed długiem biegiem. Musze przyznać, że busik zwracał na siebie uwagę, wszędzie gdzie tylko się zatrzymywał. Tak było chociażby przed komisją wyborczą w Iwli.
 Zresztą… sami zobaczcie!!!








Blisko 10 godzinna podróż z Poznania do… właściwie do nikąd, a dokładniej do Chyrowej, minęła błyskawicznie. Zakwaterowanie mieliśmy zarezerwowane w czymś na kształt szkoły, czyli w schronisku „Pod Chyrową”. Miejsce dosyć specyficzne, ale w zasadzie niczego nam nie brakowało. O tyle ciekawe, że ośrodek jest prowadzony przez trenera lekkiej atletyki p.Andrzeja Zatorskiego, któremu pomaga p.Ludmila Melicherova, czyli słowacka zawodniczka z całkiem przyzwoitą życiówką w maratonie: 2:33:19. Chcąc czy też nie chcąc, w trakcie oglądania meczy Lecha i Legii w Lidze Europejskiej, otrzymaliśmy kilka porad od trenera.  
A samo schronisko,  tak się o to prezentuje!





W zasadzie w Chyrowej jest jeszcze tylko jedna opcja do wyboru, jeśli chodzi o nocleg – czyli ośrodek narciarski Chyrowa-Ski, w którym miało miejsce biuro zawodów, miejsce startu ŁUT 70 czy też w końcu przepak dla zawodników biegnących najdłuższy dystans 150 km.  Ale wróćmy do tego, po co tam przyjechałem… czyli samego biegu. 




Jeszcze w piątek wieczorem odbieram pakiet startowy, kontrolę obowiązkowego sprzętu przeszedłem bez problemu – pomimo braku czerwonego światełka. Światełko odbieram chwile później ze sklepu. Włączę je dopiero na ostatnich metrach biegu.
Jak zwykle noc przed startem, raczej kiepsko przespana – pobudka już koło 5 rano, by odpowiednio wcześnie zjeść śniadanie. Zdaje sobie sprawę, że znajoma ekipa ultrasów z Piły, już od dobrych kilku godzin napiera na najdłuższej 150 kilometrowej trasie. Nie zazdroszczę im tego, w tamtym momencie. Wlewam wodę do camelbaka i ładuje słodkie mleko zagęszczone w tubce o smaku karmelowym i czekoladowym do podręcznych kieszeni. Pierwszy raz na zawodach przetestuje ten patent kolegi Marka. Ostatni rzut okiem na profil trasy i podwózka na nieodległy start. Bo i po co się męczyć? W końcu to pewnie aż kilometr… będzie.
Punktualnie o 7:00 startujemy! Ustawiam się z tyłu, żeby nie zacząć zbyt szybko. Po kilkuset metrach przebiegam koło Cerkwi pw. Opieki Bogurodzicy (przyglądałem jej się dzień wcześniej), a następnie ustawiamy się w kolejce do przejścia po kładce nad strumieniem. Kilka osób próbuje przeskoczyć wodę, ktoś ląduje tyłkiem w strumieniu – ale w perspektywie 69 kolejnych kilometrów, lepiej swoje odstać. Takie wąskie gardła krótko po starcie – zdarzają się całkiem często. No i zaczyna się… od razu pod górę…  Pierwszy raz próbuje biec w górach bez kijków, bo i przewyższenia nie są zbyt wielkie. Najwyższe wniesienie na trasie ma zaledwie 780m npm. W końcu to jakby nie było...  Beskid Niski, a nie Wysoki :) . Główna zabawa na trasie – to walka z błotem. I obawa żeby butów  w nim  nie zostawić. Poza przyjemnymi widokami jesieni,  a tam jest szczególnie pod tym względem pięknie…  poza podejściami lub zbiegami po trawie, poza odcinkami nawet po asfalcie (co zaskakujące, to moje ulubione) – częsta walka z błotnistą breją, a czasami z klejącą się do butów gliną będzie stanowić główną atrakcję sobotniego, raczej słonecznego dzionka. Nie idzie mi to bieganie, ślizgam się po błocie – ale przynajmniej jest zabawa.
Trasa dobrze oznakowana, poza tym cały czas wiedzie Głównym Szlakiem Beskidzkim. Raz tylko bodajże koło pustelni św. Jana – zbiegam szybko asfaltem za dwójką biegaczek i nie zauważam, że szlak odbija w lewo. Wkurzam się bo akurat noga dobrze podawała, a tu trzeba kilka metrów wrócić. Mam nauczkę.
Obserwuj oznaczenia!!! Nie zakładaj, że ci przed tobą biegną 
 dobrze!

O! Tutaj gdzieś, kilka metrów dalej na zbiegu,  pomyliłem trasę ...  może tylko 100 metrów, ale za to pod górę :)



 
Stawka biegaczy dosyć szybko się rozciąga, ale praktycznie cały czas będę miał kogoś w zasięgu wzroku. Trzeba być jednak ciągle skoncentrowanym. Raz podniosłem wzrok wyżej na prostym jak mi się zdawało odcinku drogi, i po chwili leżałem jak długi w błocie.  
Patrz pod nogi!!!


Fot. Jacek Deneka (UltraLovers)


O ponad 10 godzinach na trasie – możnaby dużo napisać, bo i dużo się działo. Niemniej bieg ukończyłem w zasadzie zgodnie z przyjętymi założeniami. Zgodnie z tym na co było mnie stać, biorąc pod uwagę brak wybieganych kilometrów, walkę z kontuzjami i ogólnie nie do końca udany sezon. Jest to jednak dobry prognostyk – na kolejny roczek, oczywiście… a jakże... biegowy w górach. Wyglądałem o niebo lepiej, niż po innych startach na zbliżonym dystansie (wystarczy wspomnieć Rzeźnik 2012, czy B7D 66km 2014). Poza drobnymi obtarciami, praktycznie żadnych negatywnych skutków po tym biegu. Zresztą już jest w głowie cel główny na kolejny sezon: mianowice K-B-L.
  Będzie się działo!!! 


I jeszcze kilka widoczków na koniec....






 Fot. Jacek Deneka (UltraLovers)


Fot.Michał Wójtowicz



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz