czwartek, 14 grudnia 2017

Maraton na Costa del Sol

Maraton wzdłuż plaży, między palmami, w słoneczku... tak to ja mogę biegać… Pomyślałem sobie na ok. 10 kilometrze trasy maratonu – mojego pierwszego asfaltowego po blisko 3 latach przerwy  - spoglądając przy tym na stojące w porcie ogromne statki.

Pomimo upływu kilku dni, emocje związane z wyjazdem  jeszcze się nie skończyły. Z pewnością nie maraton był tutaj dla mnie najważniejszy, ale cała ta otoczka, poznawanie nowych interesujących miejsc, ludzi, obyczajów, kuchni … Lubię odwiedzać nowe miejsca, i gdy tylko pojawiła się propozycja wyjazdu klubowego KB Maniac właśnie do Malagi, od razu wyraziłem chęć udziału w tym wydarzeniu. Silnym argumentem za były niewątpliwe niedrogie bilety lotnicze z Berlina, zakupione z półrocznym wyprzedzeniem. A do Berlina z Poznania …. to rzut beretem…
Im jednak bliżej wyjazdu, zmęczenie sezonem, wiele innych spraw na głowie sprawiło, iż nawet przemknęła mi przez głowę myśl by zrezygnować z tego wypadu. Zresztą często tak mam. Na szczęście nie zdecydowałem się na ten krok. W listopadzie miało miejsce jedyne organizacyjne spotkanie  w jednym  z lokali niedaleko poznańskiego rynku, gdzie przy hiszpańskim tapas omówiliśmy wszystkie niezbędne szczegóły. W końcu wspólna wyprawa około 20 biegaczy i wspierających ich rodzin, to nie małe przedsięwzięcie. Główny sprawca zamieszania, czyli prezes klubu Izabela – wszystkie szczegóły miała już dograne… więc pozostało nam tylko oczekiwanie na wyjazd.
Prognozy pogody wydawały się być sprzyjające... co cieszyło w kontekście ubiegłorocznego biegu i odwołania maratonu z powodu powodzi. Wyjazd w czwartek o 2:00 w nocy, jeszcze tylko kontrola policyjna auta przed samym lotniskiem Schonefeld i można zaczynać przygodę.







Tego samego popołudnia po zakwaterowaniu można było pospacerować po centrum Malagi, pomoczyć nogi w morzu, wdrapać się na zamek Gibralfaro i podziwać panoramę miasta z góry, czy w końcu zasmakować miejscowej kuchni, z owocami morza, których na próżno szukać w naszych sklepach. Co kto chciał, i ile chciał…




Maraton to niedziela, w sobotę mieliśmy zaplanowany bieg śniadaniowy i odbiór pakietów, więc pozostał nam piątek do zagospodarowania. Część ludzi wybrała wyprawę na nieodległy w końcu Gibraltar, inni interesującą Granadę, a ja jeszcze przed wylotem wykupiłem zorganizowaną wycieczkę na Cantimino del Rey (Ścieżka Króla). Spektakularne widoki, wiszący most. Polecam każdemu, kto będzie miał okazję wybrać się tam, będąc kiedyś w rejonie Andaluzji. W końcu wyjazd na zagraniczny maraton, to nie tylko bieganie…  i nawet nie zawsze o to bieganie chodzi nam amatorom najbardziej.









No i w końcu sam maraton. Nieduże wydarzenie ok. 2500 biegaczy… Gęsto rozsiane punkty z wodą. Oprócz owoców próżno szukać czegoś innego do zjedzenia na trasie, o czym przekonało się kilku kolegów rozglądając się za ... czekoladą. Ja opycham się pomarańczami i bananami. Trasa w dużej części prowadzi między palmami, wzdłuż plaży i portu…  a do tego jeszcze hałaśliwe papugi. Brzmi egzotycznie? Dodajmy mocne słoneczko i wiatr. Biegać w grudniu na krótko i obawiać się za dużej patelni? Tak też można się bawić.  Od początku nie mam żadnych założeń czasowych, oprócz biegu w komfortowym tempie. Nie mam ochoty na spacery. Sam niewiem jak zniosę tyle asfaltu, po takiej przerwie. Maraton kończę niemal z uśmiechem na twarzy, bez kryzysów. Chyba mi trochę tego brakowało. Wieczorem można świętować… a rano powrót.







Malaga żegna nas… wiatrem i deszczem…  brrr…

A na koniec jeszcze ujęcie portu i zachodu słońca, w maratońską niedzielę.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz